Zastanawiam się, czy to my, ludzie wybieramy domy, czy domy wybierają nas? Marzyłem o wyprowadzce pod miasto i własnym ogródku od dłuższego czasu, ale idea życia w domu pozostawała cały czas w sferze dalekich planów na przyszłość.
Do czasu aż przyszła pandemia i wywróciła nasz świat do góry nogami.
Ale zacznijmy od początku. Mamy rok 2013. Siedzę na open space’ie w jednym z największych wydawnictw w Polsce. Do najbliższego okna dwa kilometry. Wgapiam się w monitor, w poszukiwaniu zdjęć do magazynów kolorowych i staram się wyglądać na bardzo zajętego. Przeczytałem już kilka książek oraz parę artykułów na temat, tego jak sprawiać wrażenie bardziej zapracowanego niż się jest. Tak na wszelki wypadek, żeby szefom nie wpadło do głowy obarczyć mnie nowymi obowiązkami.
Siedzę i zastanawiam się, po co to wszystko? Komu potrzebne jest tyle czasopism? Czy moja praca ma jakiekolwiek znaczenie dla świata, ludzkości, kogokolwiek?
Zaczynam odczuwać coraz dotkliwszy bezsens istnienia. I wtedy pierwszy raz zakiełkowała mi myśl, że chciałbym zostać piekarzem. Chleby są ludziom potrzebne. Chleby nie potrzebują całej zgrai marketingowców, którzy zaszczepią w umysłach obywateli potrzebę ich (tych chlebów) posiadania. Pieczenie chlebów ma sens.
Nie zostałem piekarzem. Przynajmniej, jeszcze nie wtedy.
Korporacja mnie wypluła, za co jestem jej bardzo wdzięczny. Mniej więcej w tym czasie rozpocząłem naukę w Szkole Aktorskiej Machulskich a następnie w Akademii Filmu i Telewizji na kierunku „Reżyseria”. Obie szkoły dały mi wiele – wiedzy, umiejętności, w obu poznałem wspaniałych ludzi, a w drugiej zrobiłem nawet papier.
U Machulskich natomiast poznałem Ninę, moją wspaniałą małżonkę. Pobraliśmy się w 2015 roku, a w 2016 założyliśmy objazdowy teatr dla dzieci – Teatr Tup Tup (w tym miejscu należy wspomnieć mojego mentora we wczesnych latach teatralnych – Piotra Borutę, który nauczył mnie, jak wykorzystywać każdy, nawet najdrobniejszy talent i każdą nawet najdrobniejszą umiejętność w pracy artystycznej. Dziękuję Piotrze!)
Przez kilka następnych lat odwiedzaliśmy przedszkola, domy kultury, biblioteki, pikniki wakacyjne i różne inne przedziwne miejsca z przedstawieniami dla dzieci. Z biegiem lat nasz repertuar powiększał się o nowe spektakle. Rosło tez grono stałych klientów. Każdy nowy spektakl, to nowe dekoracje, lalki, rekwizyty, stroje.
Nasze dwupokojowe mieszkanie na Starych Bielanach kurczyło się z dnia na dzień. Do tego codzienne kursy z rekwizytami z drugiego piętra do samochodu i z powrotem, z samochodu na drugie piętro.
Zakiełkowała a nas myśl – a może domek pod miastem? Zaczęliśmy jeździć i oglądać. Widzieliśmy przeróżne domy – zapuszczone rudery, meliny śmierdzące fajami i wódą, chałupę w sąsiedztwie stacji paliw z widokiem z sypialni na Macdonaldsa. Zdarzały się ciekawsze propozycję, ale jakoś na nic nie mogliśmy się zdecydować, choć w przypadku jednego domu, nawet powróciliśmy na miejsce zbrodni, żeby się lepiej mu przyjrzeć.
Przed podjęciem ostatecznej decyzji powstrzymywały nas dwie rzeczy. Po pierwsze, naprawdę lubiliśmy nasze mieszkanie na Bielanach. Po drugie, w żadnym z oglądanych domów się nie zakochaliśmy.
I było coś jeszcze.
Jednym z powodów, dla których chcieliśmy wyjechać z miasta było zdrowie. Szukaliśmy miejsca, gdzie będzie lepsze powietrze, bliskość prawdziwego jedzenia i spokojniejszy tryb życia. Tych warunków miejscowości podwarszawskie nie spełniają.
Poszukiwania zaprzestaliśmy.
A w marcu 2020 roku wybuchła pandemia. W sezonie, który mieliśmy już nabity występami po sufit. Z dnia na dzień, zostaliśmy bez żadnego zajęcia (oczywiście nie jest to całą prawdą, ale o tym napiszę innym razem).
Czas pandemii wykorzystaliśmy na:
a) zamartwianie się
b) poznanie okolicy, w której mieszkaliśmy
c) spojrzenie w głąb siebie i zastanowienie się, gdzie i jak chcemy żyć
Doszliśmy do wniosku, że Teatr Tup Tup, który miał nam zapewnić niezależność, stał się naszym więzieniem. Byliśmy przemęczeni i czuliśmy, że zaczynamy się wypalać. Pandemia przyszła w najlepszym dla nas momencie.
Powrócił temat domu. Najpierw bardzo nieśmiało, ale gdy miesiące mijały, a pandemia nie ustępowała zrozumieliśmy, że w Warszawie nie trzyma nas już nic.
W styczniu 2021 roku, na noworocznym spacerze w Lesie Bielańskim, Nina zapytała mnie, jakie są moje marzenia. Odpowiedziałem, że marzy mi się wyprowadzka z Warszawy na wieś. Co więcej, jestem już na nią gotowy.
I tu należy się szanownym czytelnikom krótka dygresja. Otóż, Ja – Dariusz, jestem póki co jeszcze, najgorszym typem Warszawiaka. Urodzony w stolicy, całe życie spędziłem w stolicy, moja cała rodzina mieszka w stolicy. Nie mam praktycznie, żadnych doświadczeń z życia poza Warszawą. Wieś na własne oczy zobaczyłem, po trzydziestce, kiedy to zacząłem odwiedzać moich obecnych teściów.
W każdym razie…
Uznaliśmy, że jesteśmy gotowi i zaczęliśmy szukać. Przygotowaliśmy się na długi i żmudny proces, utrudniony przez kolejny obostrzenia. Tym razem zawęziliśmy poszukiwania do dwóch regionów – okolic Kazimierza Dolnego oraz Dolnego Śląska (dlaczego akurat Dolny Śląsk? To jedno z najczęstszych pytań, jakie słyszę w ostatnich miesiącach. Chętnie na nie odpowiem, ale innym razem).
Pierwszy wyjazd w Lubelszczyznę nie przyniósł pożądanych efektów. Wręcz przeciwnie – rozkochaliśmy się ponownie w Bielanach. Ideę domu znów mieliśmy odłożyć na półkę z napisem „Może kiedyś”. A przynajmniej mi się tak wydawało. Zająłem się więc moimi codziennymi sprawami.
Nina natomiast spędziła pół dnia przez komputerem. Aż w końcu woła mnie i mówi, że znalazła nasz dom (nawet nie wiedziałem, że jeszcze szuka). Podchodzę do komputera i patrzę na cudowną chałupę. Bajkowy klimat, biały domek, kwiaty w oknach, zielona trawa w ogródku, altanka, a nawet dwie. W środku piec kaflowy, duża kuchnia, drewniane belki stropowe, klimatyczne pokoje.
Mówię – dzwoń umawiać wizytę. Nina zadzwoniła. I pojechaliśmy obejrzeć – 500 kilometrów od domu. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Wiedzieliśmy, że to jest nasz dom. On też to wiedział. Trzeba teraz było przekonać do tego innych ludzi. Nie było łatwo. Musieliśmy stoczyć o niego bój – tu brawa się należą głównie Ninie. Ale w efekcie – jest nasz.
Zakochaliśmy się w nim z wzajemnością. I prawdopodobnie jak w każdym związku będziemy mieli swoje wzloty i upadki. Pewnie parę tajemnic przed nami jeszcze skrywa. Sprzeczki będą nieuniknione, ale z czasem się do siebie dotrzemy.
Póki co czekamy….
Dom jest formalnie nasz, ale do wprowadzenia zostały jeszcze dni, tygodnie, może miesiąc…
My czekamy, ale Dom też pewnie już czeka…. Jest nas ciekaw nie mniej niż my jego…
Już mu mówiliśmy, że otworzymy go na gości. Chyba się ucieszył…
Czekamy….