Przed wyjazdem z Warszawy kupiłam łyżkę wazową i spakowałam w jeden z kartonów.
Biała, długa, zgrabna łyżka emaliowana przywołała kolejne wspomnienia z dzieciństwa.
Moi rodzice prowadzili gospodarstwo rolne, mieli kilka krów i codziennie je doili, rano i wieczorem. Czasem sięgałam do wysokiej kany łyżką i piłam świeże mleko. Jeszcze ciepłe. Na buzi zostawały mi białe, mleczne wąsy i uśmiech.
We Włodzicach znaleźliśmy jedno, jedyne gospodarstwo, w którym możemy kupić mleko, śmietanę, a czasem nawet ser. Jeszcze ciepłe mleko od krowy zabieramy o godzinie 19:30. Nosimy je w dwu i pół litrowej kance, którą kupiłam w sklepie na starym rynku w Jeleniej Górze.
To cudowne małżeństwo, które jeszcze widzi sens w hodowli krów i produkcji sera, wzrusza mnie i cieszy.
Wniesiona przez próg kanka stoi najpierw na wyspie kuchennej i czekamy aż ostygnie. Kanka jest ciepła, tak jak mleko. Przez kilka sekund trzymam dłonie na jej ciepłej, metalowej talii i czuję wdzięczność. Śmietana, która gęstnieje na wierzchu przenosi moje kubki smakowe do lat 90 – tych. Widzę kromkę chleba, sięgam po małą łyżeczkę, nakładam śmietanę ze słoika na chleb, sypię białym cukrem i jem. Na końcu zjadam wypieczoną skórkę od chleba, wycieram nią starannie talerzyk, na którym jeszcze zostały śmietankowe kropki. Wycieram szybko, żeby nie zaschły, niczym świeża biała farba na podłodze.
Darek mój mąż jako dziecko miał skazę białkową, ale teraz z mleka robi sery, eksperymentuje i robi mi niespodzianki. Nasi goście też będą miło zaskakiwani i tymi serami częstowani.
Nasze śniadania w Malinowej Kuźni będą leniwe i długie. Takie lubimy najbardziej. O jedzeniu na tym blogu będzie dużo, o gotowaniu i pieczeniu. Mam nadzieję, że czasem kilka liter zacznie parować i poczujecie zapach przyrządzanych przez nas potraw, a stąd już blisko do spakowania jednej walizki i przyjechania w nasze skromne progi.