24 lutego, godzina 5.00, Charków
Ciszę poranka przerywają pierwsze strzały. Olena z przerażeniem budzi się w swoim mieszkaniu. Obok leży jej mąż Aleksander. On również już nie śpi. Jeszcze kilka dni temu przekonywali znajomych, że wojny nie będzie. Mylili się. Huk wystrzałów dudni w mieszkaniu. Lena i Sasza zrywają się z łóżka. Czas na szybkie decyzje. Przy stole kuchennym spotykają się z Waleriją – siedemnastoletnią córką. W tym roku miała pisać maturę. Szykowała się na studia.
Przygotowania do drogi zajęły pięć godzin. W tym czasie Sasza pobrał pieniądze. W Euro. Lera udała się do osiedlowego sklepu po zapasy na drogę. Za tydzień dostanie zdjęcie, na którym pod tym samym sklepem wykrwawia się ranny żołnierz. Czerwień zmiesza się z bielą śniegu tworząc przerażający symbol wojny.
Lena została w domu. Pakuje rodzinę na wyjazd – każdy ma do dyspozycji mały szkolny plecaczek. Szykuje również jedzenie na drogę – kanapki, kiełbasę, oraz gotowane na twardo jajka – za kilka dni, gdy znajdą schronienie w Polsce jajek zostanie około 30. Ile ich było na początku podróży? Nie wiem.
Przed wyjazdem czas na najtrudniejszą decyzję. W domu zostaje Świnka Morska. Będzie musiała poradzić sobie sama na wolności. Reszta rodziny też niedługo zostanie rozdzielona. Czy już wtedy o tym wiedzieli? Czy myśleli, że uda im się we trójkę dostać do Polski?
Zwierzątko sobie nie poradzi. Będzie kolejną ofiarą wojny.
O 10.00 ruszają w drogę na Polską granicę. Mają do przejechania cały kraj, który z godziny na godzinę zostaje opleciony przez złowieszcze macki wojny. Podróż zajmie im trzy dni. Będą musieli unikać największych miast – tam spadają bomby. Będą musieli uważać na rosyjskie wojska. I wreszcie będą musieli uważać na stan zdrowia Saszy – jest już po pięćdziesiątce i nie wygląda najzdrowiej – spora nadwaga oraz źle zrośnięte kości w jednej nodze – pamiątka po wypadku sprzed kilku lat – sprawiają, że wielogodzinna jazda bez przystanków nie wchodzi w grę.
Olena i Sasza spędzili kilka ostatnich lat budując Ukraińską klasę średnią. Dobre posady, wysokie pensje, jak na Ukraińskie standardy sprawiły, że powoli dorabiali się. Urządzali mieszkanie, wyjeżdżali na wakacje na zachód Europy. Myśleli o przyszłości swojej jedynej córki. Zostawili za sobą ostatnie dwadzieścia lat życia.
24 lutego, godzina 15.00, Włodzice Wielkie
Na Dolnym Śląsku, w dolinie Bobru wreszcie zawitała wiosna. Około 14 stopni i słońce sprawiły, że wyszedłem do ogrodu popracować na świeżym powietrzu. Sadziłem akurat zeszłoroczną choinkę na skraju posesji, kiedy podjechali panowie sprawdzający druty elektryczne. Podszedłem porozmawiać, jak to jest przyjęte w takich sytuacjach. I tak właśnie dowiedziałem się o wojnie. Zazwyczaj nie słuchamy, nie oglądamy i nie czytamy wiadomości. Wychodzę z założenia, że jeżeli wydarzy się coś naprawdę istotnego to i tak się dowiem. I tak właśnie się stało.
Z początku wydawało się to surrealistyczne. Wojna? Tradycyjna konwencjonalna wojna? W XXI wieku? Tuż przy polskiej granicy? Nie do pomyślenia. A że nazajutrz mieliśmy jechać do Warszawy na spektakl dla dzieci, to za dużo czasu na rozmyślanie o wojnie nie mieliśmy. W piątek pojechaliśmy, w sobotę zagraliśmy bajkę i wróciliśmy. Normalny weekend. Z jedną tylko różnicą. Przez całą drogę słuchaliśmy radia informacyjnego, czego zazwyczaj nie robimy. I wojna z każdą godziną zaczęła się stawać coraz bardziej realna.
27 lutego, godzina 12.00, przejście graniczne Krościenko – Smolnica
Po trzech dniach drogi Sasza, Lena i Lera docierają do granicy. Tu przyjdzie im się rozstać. Sasza już wie, że nie opuści Ukrainy. Lena i Lera wiedzą, że granicę przejdą pieszo. Żadna nie ma prawa jazdy. Samochód zostanie z Saszą. Jest to ostatni raz kiedy cała rodzina widzi się we trójkę w realnym świecie. Ostatni raz mogą się przytulić, przez komunikatory nie będzie to już możliwe.
Dziewczyny na granicy spędzą kolejne 24 godziny zanim wreszcie uda się przedostać na drugą stronę. Do upragnionej Polski, gdzie… nikogo nie znają, nikt tu na nie nie czeka. Przeszły granicę jak Łucja, która weszła do szafy odkrywając przejście do magicznej krainy Narni. Łucja też uciekała przed wojną. Tylko, że ona spotkała rodzinę Bobrów, a Lena i Lera spotkały nas – mieszkających nad rzeką Bóbr.
27 lutego, godzina 12.00, Włodzice Wielkie
W niedzielę mieliśmy czas, żeby odpocząć po dwóch dniach w drodze. Słońce nad naszą wsią nie przestawało świecić, więc uznaliśmy, że jest to idealny czas, żeby przejść się na spacer po okolicznych łąkach.
Przez cały dzień rozmawialiśmy o wojnie i pomocy. Dochodziły nas słuchy, o ogromnej ilości uchodźców uciekających przed wojną. A my przecież mamy duży dom. Całą niedzielę spędziliśmy na tłumaczeniu sobie, dlaczego nie możemy przyjąć uchodźców. Mówiliśmy, że przecież musimy zacząć zarabiać na pokojach, bo zaraz sami zbankrutujemy i będziemy potrzebowali pomocy. Tłumaczyliśmy sobie, że następnego dnia zaczną nam wymieniać okna i może to potrwać nawet tydzień i nie mamy jak fizycznie opuścić domu i nie możemy jechać z żadną pomocą. Wysłaliśmy nawet jakiś przelew dla którejś fundacji zajmującej się pomocą, ale przekonaliśmy się, że nic więcej zrobić nie możemy.
Podjęliśmy decyzję, że na razie zostajemy w domu. Następnego dnia rano ruszyliśmy na granicę.
28 lutego, godzina 6.00, Włodzice Wielkie
W poniedziałek rano otrzymaliśmy trzy wiadomości.
Po pierwsze – napisał do nas Wojtek stolarz, że nie przyjedzie montować okien, ponieważ pojechał na granicę po rodziny swoich pracowników.
Po drugie – Nina znalazła poruszający wpis Marcina Mellera na fb, w którym opisywał jak z grupą znajomych wrócili z Przemyśla, skąd porozwozili kilka grup uchodźców.
Po trzecie – Nasz wspólny znajomy – człowiek o wielkim sercu – Mariusz Kamiński popełnił na fb wpis, w którym opisał gdzie dokładnie można podjechać, co ze sobą zabrać i jak konkretnie można pomóc na granicy. A, że już od kilku dni widzieliśmy, że kursuje regularnie na granice z różnoraką pomocą (kontaktował się z jakimiś Ukraińskimi organizacjami pomocowymi – stąd miał świetne informacje) wiedzieliśmy, że jego informacje są sprawdzone.
Napisaliśmy do Mariusza, że jedziemy na granice i jeżeli ma jakieś dodatkowe wskazówki to chętnie przyjmiemy i ruszyliśmy. Wyjechaliśmy około 9.00 do punktu rejestracyjnego w Łodynie dotarliśmy po 17.00. Po drodze pokłóciliśmy się parę razy. Przez dwie godziny do siebie nie odzywaliśmy, zgubiliśmy okulary na stacji oraz rozlaliśmy kawę na siedzenie pasażera. Stres towarzyszył nam ogromny.
28 lutego, godzina 16.00, przejście graniczne Krościenko – Smolnica
Nareszcie udało się przekroczyć granicę i dostać się do Narni. Po polskiej stronie poszło już szybko – godzina czekania na busik, który przewozi do punktu recepcyjnego i nowy początek. Nie wiem, z jakimi uczuciami Lena i Lera przekraczały próg byłej szkoły podstawowej w Łodynie. Z nadzieją? Strachem? Na pewno były bardzo, bardzo zmęczone. I bardzo, bardzo niepewne, co je dalej czeka.
28 lutego 17.15, punkt recepcyjny w Łodynie
Zaparkowaliśmy na błotowisku pod szkołą. Podeszliśmy do wejścia do budynku. Nina zagadnęła starszą Panią, która trzymała kartkę z jakimś napisem po ukraińsku. To by strzał w dziesiątkę. Pani okazała się wolontariuszką. Powiedzieliśmy kim jesteśmy i że przyjechaliśmy pomóc. Pani od razu zaciągnęła nas na środek korytarza, gdzie przy ławce szkolnej siedziała Pani Żołnierka z wielkim zeszytem, w którym niebieskim długopisem zapisywała ile osób dotarło, gdzie chcą się dostać oraz numery ich paszportów.
Okazało się, że nasz kierunek pasuje pięcioosobowej grupie. Ale my mieliśmy tylko trzy miejsca. Trzeba będzie czekać. Byliśmy na to przygotowani. Powiedzieliśmy jeszcze, że możemy również przyjąć kogoś do domu. Nie chodzi nam tylko o zawiezienie w konkretne miejsce. Jesteśmy otwarci na każdy rodzaj pomocy – co będzie potrzebniejsze.
I właśnie wtedy zaczepił nas bardzo zmęczony Pan ze Straży (nawet nie zauważyliśmy jaki– na pewno miał mundur). Zapytał nas ile mamy miejsca i czy możemy kogoś przyjąć do domu. My potwierdziliśmy. Obok niego stały dwie kobiety. Wskazał je i powiedział, że nie mają w Polsce nikogo. Nie mają dokąd pójść. Czy weźmiemy je?
Wzięliśmy.
Tak właśnie poznaliśmy Lenę i Lerę. Zaprowadziliśmy je do samochodu i zabraliśmy do domu dwie obce osoby. Szaleństwo.
A Lena i Lera? Wsiadły do samochodu z dwoma obcymi osobami, w obcym kraju, po ciemku, i dały się wywieźć kolejne 600 km z dala od domu.
Do Włodzic dojechaliśmy w środku nocy. Ja zrobiłem dziewczynom po czaszce czaju, a Nina przygotowała pokój. Poszliśmy spać, a nazajutrz zaczęliśmy się poznawać.
C.D.N.