W życiu bym nie pomyślał, jak ciężko będzie pożegnać się z kimś kogo zna się zaledwie trzy tygodnie. Dzień, kiedy zawieźliśmy dziewczyny do Łodzi, gdzie Lena znalazła pracę zapamiętamy na zawsze. Z jednej strony smutek i obawa czy dziewczyny sobie poradzą, z drugiej szczęście, że udało się im znaleźć dobrych pracę i dobrych ludzi, którzy im pomogą w dalszym już bardziej samodzielnym życiu w Polsce.
„Wojna smakuje ukraińskimi snickersami” – taki miał być tytuł tego wpisu. Następnego poranka, dzień po przyjeździe naszych gości z Ukrainy, Lena zeszła z garściami pełnymi snickersów i jeszcze drugich batonów, których nazwa nic nam nie mówiła. Okazało się, że jest to produkt ukraiński w smaku bardzo podobny do snickersa. Ale jak na mój gust to te ukraińskie batony są nawet lepsze.
Dziewczyny mieszkały u nas trzy tygodnie i było różnie. Na początku nerwowo – obcy sobie ludzie, mówiący w różnych językach i do tego przywieziona już trauma wojenna. Na Ukrainie zostało wszystko łącznie z mężem i ojcem. Pierwsze dni musiały być szczególnie dla Leny bardzo ciężkie. Grunt osunął się spod nóg i została wielka pustka. Lera zdawała się radzić sobie lepiej. Później zrozumieliśmy, że to tylko pozory.
Po kilku dniach Lena i Lera się trochę u nas zaaklimatyzowały. Lena weszła do kuchni 🙂 Mieliśmy okazję skosztować prawdziwie ukraińskiego barszczu ukraińskiego oraz prawdziwie ukraińskich warenków (czyt. Pierogów). Moimi ulubionymi były te z podsmażaną kapustą kiszoną. Lera pomagała w ogrodzie (zgrabiła nam zalegające od jesieni suche liście).
To Lera pierwsza na to wpadła – śmiała się, że je adoptowaliśmy – w żartach nazywały nas mama i papa. I coś w tym jest, bo po trzech tygodniach, kiedy nadszedł czas rozstania, czuliśmy się jakbyśmy wysyłali dzieci w dorosłe życie. Podczas pożegnania oczywiście się poryczeliśmy. W każdym razie dziewczyny na zawsze zostaną naszą ukraińską rodziną, a my ich polską. Z resztą Święta Wielkiej Nocy spędziliśmy razem. Przyjechały do nas pociągiem z Łodzi. Zasiadły z nami oraz wujkiem Waldkiem i ciocią Lucynką przy jednym stole. Bo Polska rodzina się już rozrosła 🙂 Do wujka Waldka dziewczyny chodziły na zajęcia plastyczne, a razem z obojgiem pojechały na fantastyczną weekendową wycieczkę tuż przed przeprowadzką do Łodzi.
Dużo ludzi nam pomogło. Dostaliśmy wsparcie finansowe, rzeczowe (udało się dostać dwa używane laptopy, dzięki czemu obie dziewczyny mają swój sprzęt do pracy i szkoły – za co ogromnie dziękujemy) i merytoryczne. To ostatnie okazało się szczególnie istotne. Moja siostra – Daria – podesłała nam bazę ofert pracy, na której udało się znaleźć wymarzoną robotę dla Leny.
Odpowiedź przyszła kilka godzin po wysłaniu maila z CV. Na początku strach. Czy to nie dziwne, że tak szybko? Czy to nie jakiś oszust, który będzie chciał sprzedać dziewczyny na czarnym rynku? I przede wszystkim, czy dadzą sobie same rade?
Obawy okazały się płonne. Dobrych ludzi na tym świecie nie brakuje i jeden z nich mieszka w Łodzi. Nazywa się Bartłomiej i prowadzi firmę projektową. Dziewczyny przeszły spod opieki mamy i papy pod skrzydła dobrodusznego choć wymagającego nauczyciela. I z tego co wiemy radzą sobie świetnie.
A nam pozostają wspomnienia wspólnego muzykowania, wspólnych posiłków i rozmów o życiu w Polsce i na Ukrainie. Oraz więź, której nie da się opisać, komuś kto czegoś takiego nie przeżył. Okazuje się, że nie trzeba mówić w tym samym języku, żeby się rozumieć 🙂